Ciało to my. To wieczny symbol naszego jestestwa. Bez ciała nie istniejemy. Osoby, które dokonują samouszkodzeń, mają mocno zaburzony obraz własnego ciała, własnego „ja”. Obraz ten jest już zaburzony na długo przed wystąpieniem takich zachowań. Są one owocem wcześniejszych doświadczeń.
Mówi się, że „w zdrowym ciele, zdrowy duch”. Oklepane, ale prawdziwe i działa w dwie strony… Gdzie zdrowy duch, tam ciało też nie cierpi. Spotykam się coraz częściej z tezą, że na postrzeganie i odczuwanie własnego ciała duży wpływ ma poród i pierwsze miesiące życia. W moim przypadku poród był trudny. Jestem dwumiesięcznym wcześniakiem i urodziłam się na bezdechu. Od samego początku musiałam walczyć o życie. Kiedy natomiast zaczęłam oddychać, od razu umieszczono mnie w inkubatorze. Zamiast do matczynego dotyku, przyzwyczajona byłam do igieł i opatrunków. Odkąd pamiętam miałam problem z bliskością, z dotykiem. Z kolei mając agresywną mamę, która biła mnie, nie wyjaśniając dlaczego, przyzwyczaiłam się do bólu. Mama często też powtarzała, że zawiodłam innych. Czułam się okropnie. Myślałam, że zasługuję tylko na kary. Zaczęłam wstydzić się tego, kim jestem.
Mając lat naście zostałam napastowana seksualnie. Po tym wydarzeniu sięgnęłam po żyletkę. Moje ciało nigdy nie było traktowane z szacunkiem. Najpierw bicie, teraz to. Za wszystko czułam się odpowiedzialna, a przede wszystkim winna. Dlaczego więc miałam szanować siebie? Szanować własne ciało?
Pierwsze pocięcie z jednej strony wywołało szok. Z drugiej jednak dało ulgę, jakiej nigdy wcześniej nie odczułam. Nie byłam świadoma tego, że właśnie wpadam w spiralę wstydu, poczucia niższości, nienawiści, braku akceptacji. Liczyła się tylko ta krótka chwila błogiej ulgi. Moje ciało już nigdy miało nie być takie, jak inne. Myślałam jednak, że znalazłam cudowny środek na radzenie sobie z problemami, nie zwracając uwagi na to, że właśnie znalazłam sposób na dodanie sobie tysiąca innych.
Zaczęłam się ciąć raz na tydzień, raz na parę dni, raz dziennie, aż w końcu doszłam do momentu, w którym okaleczałam się lub przypalałam kilkanaście razy w ciągu dnia. Wstydziłam się swojego ciała, ale nie potrafiłam przestać. Autoagresja stała się odpowiedzią na najmniejsze choćby napięcie. Bałam się siebie i tego, co mogę zrobić. Wstydziłam się tego, jak się oszpecam, nienawidziłam siebie, ale nic nie było w stanie mnie powstrzymać. Byłam kłębkiem emocji i nerwów, nie umiejącym nazwać niczego, co siedziało w środku mnie. Nie byłam w stanie znieść widoku swojego ciała. Nawet prysznic brałam szybki, żeby nie musieć na siebie patrzeć ani się dotykać. Po latach cięcie się przestało przynosić ulgę. Stało się najpotężniejszym uzależnieniem, z jakim przyszło mi się zmierzyć (byłam uzależniona jeszcze od alkoholu i narkotyków).
Wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy wyjechałam na drugi odwyk. Zaczęłam uczyć się własnych emocji, nie bać się ich przeżywać i ich pokazywać. Był to długi proces i będzie pewnie trwał do końca życia. Człowiek bowiem nigdy nie powinien przestać się uczyć. Zaczęłam bardziej akceptować siebie i swoje ciało pełne blizn. Przestałam bać się spojrzeń ludzi, a szybki prysznic zamieniłam na dłuższą kąpiel w wannie. Właśnie po to, by nauczyć się swojego ciała na nowo.
Czasami jeszcze patrzę na siebie i zastanawiam się, jak bym wyglądała bez blizn. Ale jestem pewna, że gdyby nie to bolesne doświadczenie, nie byłabym tym, kim jestem dzisiaj. A dzięki terapii,
przyjaciołom i życzliwym ludziom (tym mniej życzliwym paradoksalnie też) wreszcie zaczynam się lubić taką, jaką jestem…
Autorka: Ewa R
Zdjęcie: https://pixabay.com/