„A gwiazdy niech płoną” kolejna książka pod naszym patronatem

13 października 2021r. nakładem Wydawnictwo YA ukazała się książka, którą nasza Fundacja objęła swoim patronatem.

Książka to opowieść trzech osób, których celem jest przedstawienie sytuacji poprzedzającej akt samobójczy z trzech różnych perspektyw. Główny bohater powieści poszukuje odpowiedzi na pytania, jak odnaleźć w sobie nadzieję po przeżyciu tragedii? Jak mierzyć się z bullyingiem, traumą, żałobą i poczuciem winy? Jest to opowieść o samobójstwie, mrocznych stronach dorastania w dobie social media, porusza jakże aktualny temat prześladowania przez rówieśników, którego doświadcza wielu nastolatków. Książka jest bardzo wzruszająca, porusza w nas głębokie emocje.

Książka przeczytana, ciągle jestem pod wrażeniem. Moim zdaniem jest to bardzo ważna lektura dla młodych osób, pokazująca jak ogromy wpływ ma grupa rówieśnicza na myślenie i zachowanie rówieśników. Dla mnie szczególnie ważna bo wspieram rodziny będące w żałobie po śmierci samobójczej bliskich a książka w realny sposób książka pokazuje proces żałoby i godzenia się.

Chciałaby powiedzieć, że jest dla każdego lecz nastrój tej książki nie pozwala dlatego mojej ocenie dla prawie każdego i tych, którzy stracili bliskie osoby, tych którzy podjęli próby samobójcze i tych którzy zajmują się tematyką w swoich gabinetach ” Renata Chronowska

Fragment: Pewnego dnia, braciszku, zrozumiesz. To się po prostu wy­darzy, a ty nawet się nie spostrzeżesz. Spojrzysz w niebo, wpatrzysz się w gwiazdy płonące setki i tysiące kilometrów stąd i pomyślisz: „Teraz rozumiem. Rozumiem, o czym Al tak bez przerwy nawijał. Naprawdę rozumiem”.

– „To nasza tylko, nie gwiazd naszych wina” – zacytował Al.

To była ostatnia rzecz, jaką mi powiedział, zanim zniknął. Mówił, że to z jakiejś sztuki, którą czytali na an­gielskim. Wyrwał stronę z książki i dał mnie. Nabazgrał na niej rysunki, upychając je między wersami i na mar­ginesach. To byli jacyś ludzie bez twarzy. A że nienawidzę czytać jeszcze bardziej, niż chodzić do szkoły, podarłem kartkę i spuściłem w kiblu. Potem powiedziałem Alowi dobitnie, gdzie może sobie wsadzić tę całą poezję. Zu­pełnie mnie nie obchodziło, że mogła być dla niego ważna.

Wtedy miałem to gdzieś. Al cały czas wynajdywał gdzieś takie gówna. Mówił mi coś o jakiejś książce albo o jakimś wydarzeniu, o którym nagle sobie przypomniał, albo po raz kolejny wpadał w paskudny nastrój, gdy nie wychodził mu szkic. Nagle zaczynał się bardzo dener­wować, przeczesywał dłonią swoje gęste afro i szarpał za kosmyk włosów. Potem darł rysunek i wyrzucał go do kosza. W jego pokoju wszędzie leżały porozrzucane, podarte, na wpół dokończone portrety i szkice przed­miotów. Dobrze rysował, ale nigdy nie chciał mi pokazać nic gotowego. Trzymał rysunki w ukryciu, zamknięte w szufladzie w biurku.

Al miał mnóstwo sekretów, ale mama i tak właśnie jego kochała najbardziej. To Al miał wydostać się z Wythen­shawe. To Al miał zrobić coś ze swoim życiem. Skończyć na korytarzu prestiżowego uniwersytetu. Sprawić, że by­łaby z niego dumna. Al, Al, Al, kurwa. Mama kocha też moją młodszą siostrę, Phoebe, ale to pewnie dlatego, że jest jej jedyną córką. Kocha też Saula, bo jest najstarszy. Wygląda więc na to, że po prostu nie starczyło jej miłości dla mnie. Może dlatego, że wyglądam jak tata.

Przewracam się w ciemności na bok i czekam, aż bę­dzie lepiej. Tyle że to nie jest ból z gatunku tych, gdy ktoś w szkole dla zabawy cię uderzy i choć obaj się z tego śmiejecie, ty w rzeczywistości umierasz, ale udajesz, że to nic takiego. Nie. Ten pochodzi od wewnątrz i rozlewa się po całym ciele. Mam wrażenie, jakbym rozpadał się na kawałeczki i nie mógł nic z tym zrobić. Przejmuje nade mną kontrolę. Rozdziera mnie na pół. W każdej kolejnej minucie przypomina mi, że Ala już tu nie ma, a ja jestem bezradny.

Stłumione dźwięki telewizora dochodzą z salonu, prześlizgują się przez szczeliny w deskach podłogowych. Mama. Pewnie znów zasnęła przed ekranem. Od tam­tego czasu rzadko kiedy zapuszcza się na górę. Przestała spać w swoim pokoju. Większość czasu spędza na mo­dlitwie. Chodzi do tego gównianego kościoła za rogiem albo sprasza do nas tych starych dziadów. Ludzie, któ­rych nigdy nie obchodziliśmy, chwytają ją za rękę, za­rzucają różnymi rzeczami i powtarzają, że „Al jest teraz w niebie”. Mówią, że „przynajmniej jest już blisko Boga”. I że „jest w najlepszym możliwym miejscu, w jakim mógłby być”.

Mama kiwa głową, jakby niebo miało być lepsze od naszego domu, od centrum miasta albo od wesołego miasteczka. Jakby to, że Al nie żyje, miało być lepsze, niż gdyby pił na umór albo wchodził na Spin Mastera czy też inne Miami Wave. W takich chwilach mam ochotę wygarnąć jej, że nie ma sensu modlić się do jakiegoś idioty w niebie. Bóg tylko zabiera. Jest podobny do tych kretynów z naszego rocznika, którzy popiszą ci nowe trampki, zanim zdążysz je rozchodzić. Bóg zabrał Ala. A jeśli ktoś mnie kiedyś zapyta o zdanie w tej kwestii, powiem tylko tyle: zabiera braci, trampki i – kurwa – mnóstwo innych, naprawdę ważnych rzeczy. I choć nigdy specjalnie w niego nie wierzyłem, teraz wierzę na pewno jeszcze mniej.