Chyba każdemu z nas „zawalił się” kiedyś świat. Pewnie nawet nie raz.
Upadki często są bolesne, niekiedy tak bolesne, że nie jesteśmy w stanie podnieść się przez długi czas.
To nic złego.
To nic złego, że czujesz się wyczerpany, bezsilny, smutny.
To nic złego, że się potknąłeś albo nawet, że upadłeś.
To ludzkie i naturalne.
Ale wiem, że bywa cholernie dewaluujące. Tym bardziej, jeżeli jest się człowiekiem, który nie wierzy w siebie, obwinia się za to, złości się na siebie. Jeżeli jest się kruchym i wrażliwym, a od siebie wymaga się bycia niezastąpionym i niezniszczalnym.
Ile razy krzyczałam na siebie, krzywdziłam się za to, że znowu „zawaliłam”. A przecież wtedy człowiek uczy się najwięcej, poznaje siebie. Z każdej, nawet przegranej bitwy, wychodzimy silniejsi i jeżeli wynosimy z niej naukę, to wychodzimy zwycięsko. Niekiedy jedna, mała informacja przekazana nam w ten, przyznam szczerze, dość okrutny sposób, jest warta o wiele więcej, niż zaliczanie po kolei punktów naszego planu.
Takich zderzeń z ziemią musiałam się nauczyć podczas terapii. A nawet muszę się uczyć. Nadal. Bo to rzecz naprawdę niełatwa, a terapia ciągle trwa.
Okazało się, że sprawy upychane gdzieś z tyłu głowy wcale nie wyparowują, ale gniją, a potem strasznie śmierdzą i wyłażą każdą częścią ciała. Także teraz muszę za każdą cuchnącą sprawę się zabrać. Nie raz rozgrzebanie jakiejś doprowadza do kryzysu albo nawet regresu. Ale wiem, że muszę to rozkopać, żeby potem ładnie zakopać, a może nawet na tym miejscu zbudować coś innego.
Podczas tych bliskich „spotkań” z gruntem zaobserwowałam jedną, bardzo ważną rzecz. A chyba nawet dwie.
Bywa, że robię krok w tył, ale potem robię dwa porządne do przodu.
Czasami coś musimy zburzyć albo coś się musi zawalić, żebyśmy na tym miejscu mogli stworzyć coś zupełnie nowego. Być może na solidniejszych fundamentach.
Nie martw się. Życie nie lubi pustki.
Autorka: Wiktoria Matyga