To było zimą. Pewnej niedzieli poszliśmy z P. na spacer do Łazienek. Tego dnia świat tonął w nieprzejrzystej, matowej szarości. Słońce ukrywało się za gęstymi chmurami. Były ciemne i nieprzewidywalne. Najlżejszy podmuch wiatru mógł je w każdej chwili przedziurawić, a wtedy zasypałaby nas lawina zalegającego w ich obłych wnętrznościach ciężkiego jak ołów śniegu. Z niepokojem zerkałam na niebo. Coś złowieszczego kryło się w tej szarzyźnie. Chciałam powiedzieć o tym P., ale jak zwykle zabrakło mi odwagi. P. szedł obok mnie pewnym, spokojnym krokiem. Uśmiechał się pod nosem. Był szczęśliwy. Pomyślałam, że nie mogę mu tego znów zrobić. Ta jedna myśl wystarczyła. Zamknęłam swój lęk w sobie, zapominając, że to nigdy nie kończyło się dla nas dobrze. To był mój pomysł, żeby wziąć aparat fotograficzny.
Weszliśmy do parku bramą przy ulicy Gagarina. Szliśmy tą samą alejką co zawsze. Najpierw wzdłuż kanału biegnącego równolegle do ogrodzenia i ulicy Podchorążych. Potem wzdłuż stawów, aż do amfiteatru i pałacyku Na Wodzie. Szliśmy powoli. Zamarznięty śnieg skrzypiał pod nogami. Dzień wcześniej padało. Mogło być pięknie, bajkowo, ale jak na złość śnieg zdążył już przybrać ponury kolor nieba. Od czasu do czasu w tej ołowianej szarości pojawiały się jakieś plamy. Bez konturów, bez kolorów, bez kontrastów. Tylko na chwilę nabierały kształtów i właściwości realnych rzeczy – drzew, krzewów, parkowych ławek, mostków, rzeźb z epoki klasycyzmu, po czym znikały za naszymi plecami, jakby istniały tylko na niby.
Zatrzymaliśmy się na chwilę w przewężeniu pomiędzy dwoma stawami. Był tam mały mostek i ładny widok na letnią rezydencję byłego króla. Stanęliśmy przy brzegu na wpół zamarzniętego stawu, o krok przed uwięzionymi w lodzie drewnianymi palikami. P. ustawił się tuż za mną. Oparł brodę na moim lewym ramieniu i czule objął mnie wpół. Wtulił swój prawy policzek w moje włosy. Mruknął tkliwie. Bliskość zawsze sprawiała mu przyjemność. Obejrzałam się przed prawe ramię. W oddali niemrawo majaczył pałacyk Na Wodzie. Był jasną plamą rozlaną w nieskończonej popielatości nieba.
− To jest bez sensu – wyszeptałam, odwracając głowę w kierunku obiektywu.
− Co jest bez sensu? – zapytał.
Te zdjęcia, to całe pozowanie, ten park, ten spacer, ten ziąb, brudny śnieg, ta szarzyzna, brzydka pogoda, ja, ty, my, oni, ten facet, który czeka, aż się ustawimy. Mogłam nieskończenie długo
wymieniać dowody na bezsensowność tego dnia, ale nic nie powiedziałam. Zacisnęłam mocno zęby. Przymknęłam powieki, tamując łzy. W tym momencie mężczyzna, któremu chwilę wcześniej powierzyliśmy starego canona moich rodziców, zrobił nam zdjęcie. Mam je do dziś.
Szwendaliśmy się jeszcze przez jakiś czas po parku. P. zabawiał się w zawodowego fotografa. Robił zdjęcia oblodzonym drzewom, ośnieżonym ławkom, oszronionym rzeźbom, soplom zwisającym z fantazyjnie zdobionych latarni, mnie na tle tego wszystkiego. Dobrze się przy tym bawił. Tryskał życiem, żywotnością. Patrzyłam na niego z zawiścią. Czułam, że miał coś, czego ja nie miałam. Chciałam iść do domu. Miałam dość. Siebie, jego, tej gęstej szarości. Znów nic nie powiedziałam. Ukrywałam się przed P., nie chcąc sprawić mu przykrości. Poddałam się. P. zaczął coś podejrzewać. Przejął dowodzenie. Wydawał polecenia, a ja posłusznie chodziłam od drzewa do drzewa, od krzaka do krzaka, pozując – z głową zwróconą w lewo, z ręką na pniu, ze wzrokiem wbitym w przemykające nad naszymi głowami chmury. Za każdym razem, kiedy P. naciskał guzik zwalniający migawkę, mówił mi: „To będzie świetne zdjęcie”. Ten jego optymizm! Tyle razy już wpędzał mnie w poczucie winy! Tamtego dnia też.
Wróciliśmy do domu zziębnięci. Oboje milczeliśmy. P. chyba się czegoś domyślał. Od razu zaparzyłam gorącej herbaty z miodem. Wskoczyliśmy do łóżka. Leżeliśmy pod ciepłym kocem mocno wtuleni w siebie. P. pocałował mnie w czoło, po czym spokojnie zasnął. Ja w tym czasie walczyłam o przeżycie. Czułam, jak w moim wnętrzu gromadzi się nadmiar jakiejś obcej energii. Dążyła do konfrontacji. Była moja, tkwiła głęboko we mnie. Próbowałam ją ignorować, udawać, że nic się nie dzieje. Miałam nadzieję, że zniknie, że ciepło ciała P. i jego wewnętrzny spokój w jakiś magiczny sposób stłumią moje wzburzenie. Ale ono wcale nie znikało. W ciszy przygotowywało się do ataku. Zasnęłam na krótką chwilę z głową opartą na ramieniu P. Tuż po przebudzeniu nakrzyczałam na P. Ot tak. Obwiniłam go za bylejakość tego dnia i bylejakość całego mojego życia. Nie wytrzymał tych niesprawiedliwych obelg. Pokłóciliśmy się. On trzasnął drzwiami i zostawił mnie samą. Sam na sam z dzikim żywiołem niezidentyfikowanych emocji, który na dobre rozhulał się i napierał swoją niszczycielską siłą. Czułam je w sobie. Wszystkie naraz. Czułam, jak mną potrząsały, kopały moje podbrzusze, ściskały gardło, przygniatały klatkę piersiową. Z trudem łapałam każdy kolejny oddech. Wystarczyłby jeden. Jeden świadomy oddech. Ale było już za późno. Z mojej świadomości zostały żałosne ochłapy. Niszczycielski żywioł przejął kontrolę. Ja już nie miałam nic do powiedzenia. Znikałam. Było mnie coraz mniej. Z każdą chwilą. Bałam się. Coś mi podpowiadało, że jeśli odczuję to wszystko z całą intensywnością, to pęknę, to ta gromadząca się siła rozerwie mnie na strzępy i już nic ze mnie nie zostanie.
W panice zbiegłam do kuchni. Otworzyłam lodówkę. Zaczęłam od jogurtów, serków homogenizowanych, mleka z płatkami śniadaniowymi – te łatwo się zwraca. Potem poszłam do sklepu. Kupiłam kilka drożdżówek, pączków, czekoladę, herbatniki i półlitrowy pojemnik lodów. Potem zjadłam trochę chleba z masłem i cukrem. To zawsze szybko znika z kuchennych półek. Nikt się nie zorientuje. Popiłam wszystko colą. Ale to wciąż było za mało. Przygotowałam sobie ogromny omlet. Zjadłam z dżemem i śmietaną. Potem obsmażyłam chleb w jajku i cukrze. Zjadłam, delektując się słodkimi karmelizowanymi drobinkami uwięzionymi w zastygłej jajecznej masie. Nie były smaczne. Już nie. Były po prostu słodkie. Ale to nie miało znaczenia. Nic już nie miało znaczenia. Każdy kolejny kęs był moją przegraną, kompletną klęską, kompromitującą porażką. Każdy kęs karmił, nieczułe na żadne wymówki poczucie winy. Przyczyna przegranej stawała się skutkiem tylko po to, by znów stać się przyczyną. Utknęłam w samonapędzającym się błędnym kole. Jadłam dalej, w pędzie, w szale, połykając niedokładnie pogryzione kawałki jedzenia. Uciekałam przed pęknięciem, a ono stawało się coraz bardziej realne. Każdy kęs napełniał mnie, przypominając, ile jeszcze we mnie pustki, ile miejsca tam jest w środku, smutnego, niezagospodarowanego, samotnego. Przejedzona, wykończona zawrotną prędkością tego, co się właśnie wydarzyło, dowlokłam się do łazienki. Zwymiotowałam. Kilka razy. To był mój rytuał, mój czyściec, ablucja. To była jedyna metoda, jaką znałam. Chroniła przed pęknięciem, chroniła przed złością, żalem, frustracją, smutkiem, wszystkim, czego nie chciałam doświadczyć. Gdy już było po wszystkim, poczułam się lekka, wolna i odważna. Na chwilę odzyskałam kontakt z rzeczywistością. Od razu zadzwoniłam do P. Nie przeprosiłam. On zrozumiał. Wtedy jeszcze miał do mnie i mojej choroby cierpliwość. Pogodziliśmy się.
Tydzień później wywołaliśmy zdjęcia. Obejrzeliśmy je razem. Wpatrywałam się w kolorowe odbitki ze łzami w oczach. Na jednym z nich jesteśmy razem z P. Stoimy nad brzegiem na wpół zamarzniętego stawu. P. obejmuje mnie od tyłu. Uśmiecha się. Ja mam zamknięte oczy. W tle wyraźnie widać pałacyk Na Wodzie. Mieni się w blasku zimowego słońca. Bezchmurne niebo skrzy się nieskazitelnym błękitem. Tamtej niedzieli tylko mój świat tonął w nieprzejrzystej, matowej szarości. I wcale nie była to szarość nieba.
Autorka: Marta Godlewska
Zdjęcia: pixabay.com