To będzie piękny dzień

To niby był środek jesieni. Pięknej polskiej złotej jesieni. Tamtego dziwnego roku lato wcale nie chciało odejść. Kurczowo trzymało się kalendarza, jakby miało coś jeszcze
do załatwienia. W nocy spałam przy uchylonym oknie, a rano obudziło mnie ostre światło
i słodki zapach sierpniowego słońca. Niechętnie otworzyłam oczy. Coś na zmianę ostrzegało mnie przez rozpoczęciem tego dnia i zachęcało do tego, żeby odważnie stawić mu czoła.
Nie wiedziałam, co wybrać. Leżałam na łóżku i rozglądałam się po pokoju, rozważając tylko dwie możliwości. Na podłodze zauważyłam dwa jasne romby. Odwzorowanie moich maleńkich kwadratowych okien zniekształcone prawami fizyki. Promienie słoneczne wpadały
do środka ukosem, ciągnąc za sobą ciepło. Za oknem jarzyło się błękitne niebo. To będzie piękny dzień – pomyślałam nagle, wbrew instynktowi, który kazał mi iść z powrotem spać. Zaczęłam marzyć, żeby przekonać siebie samą do tego, że naprawdę tak będzie.

Wyobraziłam sobie, że pójdę na spacer do parku, usiądę przy stawie z betonową fontanną, popatrzę na dryfujące na powierzchni kaczki, posłucham rybitw kłócących się o jedzenie, poczytam książkę. Potem pójdę na rower. Pojadę nad Wisłę. Przejadę na praską stronę
i zanurkuję w dziki gąszcz warszawskiej przyrody. Meandrując pomiędzy drzewami, pozwolę, aby moje ciało muskały ażurowe cienie gęstych koron. Będę napełniać się tym ciepłym powietrzem, będę czuć wiatr we włosach, będę cieszyć się życiem. Potem usiądę
po betonowej stronie Wisły, między mostem Poniatowskiego a mostem średnicowym. Będę słuchać, jak syczą zielono-żółte SKM-ki, jak łoskoczą metalowe spoidła torów, będę odprowadzać wzrokiem międzymiastowe ekspresy i witać te, które jadą w stronę Warszawy. Potem zjem coś dobrego i  pójdę na lody do mojej ulubionej lodziarni. A wieczorem wrócę do domu, usiądę na daszku i z lampką wina w dłoni będę oglądać, jak różowo-fioletowe niebo nacieka granatem nadchodzącej nocy. I popatrzę przez chwilę na gwiazdy. Na to ich migoczące istnienie-nieistnienie. Przed pójściem spać obejrzę jakiś dobry film. Taki, który wreszcie mnie poruszy, który mi się spodoba. Zapamiętam go na długo. Ten film i ten dzień. To będzie piękny dzień – pomyślałam i zeszłam do kuchni na śniadanie.

Drżącą ręką otworzyłam lodówkę. Dobrze wiedziałam, że żadne z tych przyziemnych porannych marzeń może się nie ziścić. Bałam się, że się nie ziści. Wyciągnęłam kostkę sera żółtego, majonez, szynkę konserwową, keczup. Zrobiłam trzy kanapki. Usiadłam do stołu. Chwilę później z żalem spojrzałam na pusty talerz. Z mojego śniadania zostało tylko kilka marnych okruszków. Kanapki zniknęły, rozpłynęły się w powietrzu, a ja czułam, że nie miałam z tym nic wspólnego. Ktoś inny tu był, ktoś inny mi je zjadł. Coś się wydarzyło,
z moim udziałem, a jednak nie moim. Bez mojej zgody, poza mną, beze mnie. Coś mi zabrano sprzed nosa. Poczułam się oszukana, ukarana niesprawiedliwie za coś, czego nie zrobiłam. Wstałam od stołu. Podeszłam do zlewu. Strzepnęłam okruszki z talerza. Musnęłam jego gładką powierzchnię, tęskniąc za czymś bezpowrotnie utraconym. Poczułam ucisk w klatce piersiowej. Wstrzymałam oddech. Chociaż prawdę mówiąc, oddech wstrzymał się sam. Zablokował się, zgubił gdzieś w tchawicy, odmówił zejścia w dół do płuc i dusił. Uciskał serce, jakby chciał, żeby przestało bić. Zadrżały mi ręce. Już wiedziałam, co będzie dalej.

Szybkim ruchem, jakbym się z kimś ścigała, otworzyłam lodówkę. Wyjęłam paczkę parówek. Ostrym nożem poszarpałam plastikową folię i ściągnęłam celofanowe osłonki. Podgrzałam parówki w mikrofalówce. Zjadłam z keczupem, zagryzając chlebem z masłem. Talerz znów był pusty. Tym razem nie było nawet okruszków. Nie mogłam na to patrzeć. Zrobiłam kolejne kanapki. Z szynką. Trzy lub cztery. Każda na dwa szybkie kęsy. Potem pokroiłam całą kostkę żółtego sera na kilka grubych plastrów. Wzięłam jeden do ręki. Ścisnęłam między palcami. Miał gęstą, gliniastą strukturę. Odgryzłam duży kawałek, przeżułam niedbale i szybko połknęłam. Czułam, jak serowa gruda oblepiona śliną ześlizguje się do gardła, omija uwięziony w okolicach serca oddech i znika w moim wnętrzu. Wzięłam kolejny gryz, rozdrobniłam ser zębami na mniejsze kawałki, tym razem trochę wolniej, żeby poczuć coś poza łaskotaniem w przełyku, żeby jakiś smak przyjemnie podrażnił moje kubki smakowe. Żadnego smaku nie poczułam. Nic. Jakby smak sera w ogóle nie istniał. Ale nie to było najważniejsze. Coś na krótką chwilę, od środka, pobudziło mnie do życia. Czułam to. Chciałam tego więcej. Kolejny kawałek sera zanurzyłam w majonezie. W panice wepchnęłam go sobie do ust. Zniknął wraz z tłustym posmakiem białego sosu. Znów zostałam sama, z pustymi rękami i przelewającym się przez palce przygnębiającym poczuciem straty. Wszystko, co brałam do ust, traciło smak, jakby chciało mi udowodnić, że nie zasługuję na żadną przyjemność. Kolejny kawałek sera owinęłam szynką i oblałam keczupem. Jadłam łapczywie i zachłannie, jakbym nic w ustach nie miała przez tydzień. Jakby ten ser miał uratować mi życie. Każdy kolejny kęs sterował moim istnieniem. Na sekundę lub dwie dawał mi złudne poczucie tego, że jestem, że coś mogę mieć. Ale mojemu ciału to nie wystarczało. Moje ciało domagało się bycia trwalszego niż chwila, moje ciało żądało permanentnego napełnienia. Moje ciało krzyczało: „Daj mi coś! Daj coś! Daj więcej. Nie żałuj mi. Daj, daj, daj!”, wrzeszczało, szturchało mnie od środka, kopało, błagało o więcej. Zawładnęło mną. Doszczętnie, autorytarnie. Byłam bez szans. Potem rzuciłam się na serek waniliowy, jogurt truskawkowy, paluszki z solą, pół opakowania Cini-Minis z mlekiem, a gdy mleka zabrakło, to wcinałam je na sucho, popijałam kolą, zagryzałam waflami ryżowymi z dżemem truskawkowym, dopełniałam kisielem instant z torebki. To nie byłam ja. To ktoś inny sterował tym wszystkim bez mojego pozwolenia. Poddałam się. Każdy kolejny gryz dodawał mi życiowej energii, a chwilę później złośliwie mi ją zabierał, pozostawiając na pastwę niemożliwej do zaspokojenia sprzeczności.

W koszu na śmieci przybywało pustych opakowań, plastikowych kubeczków, szeleszczących torebek i opróżnionych do ostatniej kropli kartoników. Nawet chleba zabrakło. Wróciłam do swojego pokoju na poddaszu. Zdyszana, nadal nie mogłam złapać oddechu. Zamiast na daszku usiadłam na brzegu łóżka. Złapałam się za brzuch. Był okrągły i napięty jak przepompowany balon, który zaraz pęknie z hukiem i rozerwie mnie na milion kawałków. Byłam tykającą bombą. Okropny ból rozpychał się w mojej jamie brzusznej, wżerał się w każdy zakamarek ciała, napierał na przeponę, ściskał płuca i kuł w serce. Spojrzałam na podłogę. Jasne romby nadal tam były. Promienie słoneczne nadal wpadały przez malutkie okna. Tylko już pod innym kątem. Podniosłam wzrok. Zobaczyłam idealnie błękitne niebo. To miał być piękny dzień – pomyślałam. Już wiedziałam, że nie będzie. Już wiedziałam, że na żaden spacer nie pójdę i  że żadnego roweru nie będzie, że dziś już nic nie przeczytam, że nie obejrzę ani dobrego, ani niedobrego filmu. Wiedziałam, że nie zobaczę kaczek i nie posłucham rybitw kłócących się o jedzenie. Wiedziałam za to, że życie upomni się o mnie w inny sposób. Za chwilę pójdę do łazienki. Kiedy z niej wyjdę, moje ciało znów będzie puste i  znów, dokładnie
w ten sam sposób, samo, beze mnie, zacznie walczyć o ten dzień.

* * *

Tamtego pięknego dnia udało mi się wyjść z domu. Cztery razy. Jeszcze cztery razy chleb się kończył. Cztery razy opróżniałam przepełniony kosz na śmieci. Cztery razy rozszarpywałam nożem opakowania parówek, otwierałam nowe paczki płatków śniadaniowych, wylizywałam niezliczone ilości opakowań po serkach, lodach i czekoladach i zgniatałam cztery puste kartony po mleku. Wieczorem, wykończona walką ze swoim byciem-niebyciem,
nie miałam już siły popatrzeć na gwiazdy. Położyłam się do łóżka. Przez kwadratowe okienka do pokoju zaglądała granatowa ciemność. Zamknęłam oczy. Przypomniało mi się moje marzenie. To miał być piękny dzień – pomyślałam – Jak dobrze, że już się skończył.

Autorka:M. Godlewska

Autorka fotografii: Eva Charkiewicz